Historia
Początki…
Dzieje szkoły są doskonałą lekcją historii. Zapiski w kronikach (prowadzonych od samego początku) i stare urokliwe zdjęcia pozwalają prześledzić nie tylko rozwój placówki, ale także przemiany w kraju po II wojnie światowej.
15 lipca 1946r. – Wojewódzki Wydział Oświaty Rolniczej w Białymstoku mianował Romualda Sabasa na dyrektora Państwowego Koedukacyjnego Gimnazjum Gospodarstwa Wiejskiego w Olecku. Początki były bardzo trudne – miasto zniszczone, budynki zburzone, brakowało kadry nauczycielskiej, funduszy na oświatę. Na tymczasową siedzibę szkoły wyznaczono budynek przy ul. Zamkowej 4. Tylko dzięki ogromnemu zaangażowaniu dyrektora, pierwszych nauczycieli i młodzieży pokonano wszelkie trudności, a budynek, zagruzowany, bez okien, zamków, drzwi, przygotowano do pierwszego roku szkolnego.” (...) każdy, kto się zainteresował i dowiedział się, że za miesiąc ma tu powstać szkoła, mówił z przekonaniem, że bez setek tysięcy złotych nic tu się nie zrobi. A tymczasem nie tylko setek tysięcy, ale nawet jednej złotówki nie uzyskano, a szkoła powstała i rozpoczęła swe normalne zajęcia dnia 15 września 1946r.” - zapisał w kronice R. Sabas. Majątek powoli się powiększał, naprawiano samodzielnie sprzęty, wykonano okna inspektowe, uprawiano ogródek…
26 kwietnia 1947r. szkoła uzyskała zezwolenie na użytkowanie ziemi przy ul. Gołdapskiej. „Pola jak okiem sięgnąć, lecz wszędzie olbrzymie chwasty i po prostu trzeba było odwagi, by zacząć coś robić (...)”. Odwagi starczyło kadrze nauczycielskiej i młodzieży. Szkoła rozwijała się, przybywało uczniów. Zyskała też uznanie władz i w marcu 1949r. przeniosła się do nowej siedziby – przy ul. Gołdapskiej. Na początku dzieliła ją z Państwowym Urzędem Repatriacyjnym. „Rosły klomby, trawniki, ginęły doły po wykopach, ginęły chwasty, miejsce stawało się miłe oku”. I powoli odświeżano budynki gospodarcze, wyrównywano drogi, zwiększano pogłowie bydła i trzody chlewnej. Pierwsze sukcesy zachęcały do rozwijania placówki, wprowadzania nowych kierunków kształcenia. Wpływało to na kilkakrotne zmiany nazwy szkoły.
Dobra passa…
W latach 60 i 70 szkoła wyróżniała się w powiecie największą dynamiką rozwoju. Wybudowano domki dla pracowników gospodarstwa, nową chlewnię, oborę, garaże. Od 1964r. młodzież znalazła wspaniałe warunki do odpoczynku w nowoczesnym internacie. Nauka w roku szkolnym 1967/ 68 rozpoczęła się w nowym budynku – duże, jasne sale, gabinety przedmiotowe, biblioteka, sala gimnastyczna, szatnia…
W latach 70 Zespół Szkół Rolniczych (nazwa od 1976r.) był najpopularniejszą szkołą średnią w Olecku – dostawali się tylko najlepsi i tylko najlepsi mogli liczyć na miejsce w internacie. Po przebudowie i modernizacji w lipcu 1980 r. oddano do użytku pełnowymiarową salę gimnastyczną, największą w Olecku do dziś.
Zostawili swój ślad…
Szkoła miała zawsze szczęście do dobrych gospodarzy – Romuald Sabas, Władysław Petryk, Aleksander Bernatowicz, Stanisław Ramotowski, Wacław Olszewski, Lech Waszkiewicz, Ludwika M. Felińska, Jarosław Bańkowski, Beata Urszula Stypułkowska, obecnie zaś Marzanna Pojawa-Grajewska
Na przestrzeni 60 lat szkołę ukończyło w klasach o różnych specjalnościach oraz systemach nauczania około sześć tysięcy absolwentów.
W ostatnich latach wprowadzono wiele nowych kierunków nauczania i w związku z tym w 2000r. placówka przemianowana została na Zespół Szkół Licealnych i Zawodowych w Olecku.
rudne początki
Przed 10 laty z okazji zjazdu jej absolwentów pisałem w „Krajobrazach” o kilku komicznych epizodach jej historii. Dziś chciałbym przypomnieć atmosferę trudności, z jakimi borykała się ona w pierwszych latach rozwoju. Od roku 1949 pełniłem w niej funkcję nauczyciela i kierownika działu hodowli, zaś w latach 1950-54 również z-cy dyrektora do spraw administracyjno-gospodarczych. Zetknąłem się z zupełnie nowym zakresem obowiązków i zagadnień. Niektóre trudności jej ówczesnego rozwoju i atmosferę tego okresu chciałbym teraz zilustrować na kilku przykładach.
1. Sroga lustracja
Przejęta poniemiecka dwuzimowa szkoła rolnicza posiadała 22 ha użytków rolnych i rozmieszczenie „w podkówkę” przy szkole zabudowania gospodarcze o odpowiadającej areałowi gruntów pojemności. Planując rozwój szkoły, uważaliśmy z dyr. R. Sabasem, że nowych większych budynków gospodarskich nie można już „doklejać” do zabudowy istniejącej. Zaplanowaliśmy nowy, większy i odpowiednio usytuowany kompleks zabudowań. Pierwszy obiekt -oborę na 50 szt. zlokalizowano więc około 300m od dotychczasowego ośrodka, w szczerym polu, na pastwisku. Do jesieni 1951 wzniesiono jej ściany. Okazało się jednak, że nie wszystkim podoba się takie rozwiązanie. W listopadzie po południu wpadła do szkoły wysoka nasza władza- kierownik Wydziału Rolnictwa PWRN inż. Jerzy Popko. Od rana był już w Suwałkach i Gołdapi. Coś tam widać nie grało w jego branży. Zły był jak szerszeń. Zaczął od „obstawiania”, doszło do dość ostrej wymiany zdań. Zażyczył sobie, by mu pokazać nowo wybudowaną oborę. Popatrzył na nią. „A dalej to już nie mogliście tej obory postawić?”
Nerwy dyr. Sabasa nie wytrzymały.„Nie, bo tam dalej dół, a za nim tor.”
Wracając chciał obejrzeć chlewnię. Zbliżała się pora odpasu. Zobaczywszy ludzi, warchlaki w kojcach powstawały na tylnych nogach nad korytami, głośno upominając się o posiłek. „Czego te świnie tak kwiczą?” – rzucił gniewnie. Wziąłem swe nerwy w garść i odpowiedziałem rzeczowo. „Panie kierowniku! Ja się cieszę, że one kwiczą. To znaczy, że chcą jeść, a zatem- są zdrowe. Martwię się dopiero, gdy widzę, że świniak leży zaryty w ściółce i nie wstaje do koryta w porze karmienia. Widocznie jest chory.” Spojrzał złym okiem, ale nic już nie powiedział. Odjechał.
Widocznie jednak tliły się w nim gdzieś resztki urzędniczego sumienia. Kilkanaście miesięcy później był na otwarciu wojewódzkiej konferencji kierowniczej kadry szkół rolniczych. W tym czasie nasza chlewnia sprzedawała już pokaźną ilość młodego materiału zarodowego. Wytykając niedociągnięcia w pracy szkół- grzmiał:
„Dlaczego to gdzie indziej nie mogą, a Olecko może? Bo tam jest K. który o to dba! On... on...on śpi z tymi świniami!”
Rzeczywiście – stróża w gospodarstwie nie było, pracownica chlewni pracowała daleko na mieście. Jeśli więc zanosiło się na nocne oproszenie - zaglądałem często do chlewni i odbierałem poród do końca, a rano normalnie szedłem na lekcje.
Sala huknęła donośnym śmiechem. Nie obraziłem się, poczułem się aż nawet usatysfakcjonowany za ówczesną lustrację. Intencje miał teraz jak najlepsze. A że w ferworze niezręcznie się wyraził- to może się zdarzyć każdemu.
2. Kocioł
To nie zasadzka z cudzysłowem, nie zasadzka UB w konspiracyjnym lokalu. Chodzi o zwykły kocioł C.O. Ale skutki wiążące się z nim mogły być bardzo poważne. Był stary, jeszcze poniemiecki, typu Strebla. Kilkakrotnie wymienialiśmy uszkodzone człony, zdobywając je w punktach skupu złomu. W październiku 1952 wysiadł ostatecznie. Szkole groziło zamknięcie. Pojechałem do Warszawy. Zaopatrzeniowiec naszego Departamentu Oświaty Rolniczej spojrzał na mnie jak na przybysza z księżyca- i zarechotał: „Cha, cha, cha! Kotłów im się zachciało! W Szczecinie nowe bloki wojskowe stoją puste- bez kotłów!”.
Zrozumiałem brak możliwości pomocy, ale „wkurwił” mnie ton odpowiedzi. Zaciąłem się, spytałem tylko -kto nadsyła przydziały. W Biurze Zbytu Żelaza i Stali potwierdzono istniejącą sytuację. Spytałem więc, kto decyduje ostatecznie o przydziałach, bo przecież chyba nie sam prezydent Bierut. Skierowano mnie, nie łudząc jednak żadną nadzieją, do naczelnika Sobiecha (czy Sobecha?) w „Mincówce”- tak potocznie nazywano Państwową Komisję Planowania Gospodarczego.
Trafiłem. Postanowiłem jednak „zagrać tu inaczej”. „Wiem”- powiedziałem- „że jest to niemożliwe do załatwienia. Chcę mieć jednak czyste sumienie wobec uczniów, szkoły i siebie”. Po czym zreferowałem sprawę- dotychczasowe starania, konieczność zamknięcia szkoły na zimę, że to ziemie odzyskane, nasza porażka oczach mieszkających tu jeszcze autochtonów i Niemców, złośliwe komentarze- „Polnische Wirtshaft”.
Zamyślił się, podniósł słuchawkę- miał chyba bezpośrednią linię do fabryki. „To ty Tijuć?” (czy Kijuć) „Jak tam napięcie?” „A jeszcze jeden wytrzymacie?
Słuchaj, mam tu dyrektora szkoły z Olecka. Im musimy pomóc!” I do mnie: Proszę wysłać zamówienie do Fabryki Kotłów i Armatury w Łodzi (podał adres). Podajcie stacje wyładunku i warunki płatności. Za 12-15 dni otrzymacie kocioł EKA IV. Podziękowałem. 30-letni chłop - a zadrapało coś w gardle.
Kocioł nadszedł w terminie. Mieliśmy trudności z montażem. Był nie w członach, lecz fabrycznie zmontowany na minię, ważył ponad 1400kg. Trzeba było nasypać do kotłowni koksu do poziomu wrzutowego otworu, wsunąć nań kocioł, po czy znów wyrzucić koks by opuścić kocioł na podłogę.
Nie był to jednak kres kotłowej udręki. Po tygodniu zjawił się nauczyciel ze szkoły rolniczej w Blichu koło Łowicza ze służbowym poleceniem Departamentu Oświaty Rolniczej – odesłać kocioł do Blicha. Domyśliłem się reszty. Blich był oczkiem w głowie naszych władz, ich wizytówką. Bliższa ciału koszula niż sukmana. Zapytałem z głupia frant, kiedy wysiadł u nich kocioł? „No nie, pracuje, ale on sprzed wojny, a zima długa. Wszystko może się zdarzyć.” „A więc, kolego, kocioł już zamontowany i go nie oddamy. Odpocznijcie do odjazdu pociągu. A ja za 3-4 godziny przyniosę wam odpowiedniej treści protokół konieczności z podpisami wszystkich świętych powiatu, uzasadniający nasza odmowę.”
Żadnych dalszych konsekwencji sprawa ta już nie miała.
3. Niespodziewany sprzymierzeniec
Zimą 1953 w celu zorientowania się na miejscu o stanie kolektywizacji KC PZPR delegował w teren urzędników wysokiego szczebla z Ministerstwa Rolnictwa. Do Olecka przyjechał wicedyrektor naszego departamentu W. Żmigród. Zjawił się wieczorem. Pokoju gościnnego szkoła nie miała. Zaprowadziłem go do siebie, zaproponowałem herbatę. „A nie dziękuję, mam termos i kanapki.”
„Nie to nie, - pomyślałem – skoro żeś taki służbista.
Rano wybierał się do KP partii. Był mróz, głębokie śniegi, zawieje. Spojrzałem na jego nogi- był w lekkich pantofelkach. W czysto ludzkim odruchu- zaproponowałem swoje filcowe buty do zajęć. „Nie, dziękuję”. „ Twoja wola- pomyślałem- pojeździsz terenówką i saniami, to ci rura zmięknie”. I rzeczywiście- około godziny 8 wieczorem wpada. Siny, trzęsie się, ząb na ząb nie trafia. O nic już nie pytałem. Dałem kielicha, kolację, na noc herbatę z maliną i aspirynę.
Rano już bez słowy włożył wystawione mu filcaki. Przed wyjściem poprosił, aby oprowadzić go po hodowli szkolnego gospodarstwa. A po 2 dniach pobytu, żegnając się powiedział: „Kolego! Nikt z nas w Warszawie nie ma pojęcia, w jak ciężkich warunkach tu pracujecie. Więc pamiętajcie! Cokolwiek będziecie potrzebowali dla szkoły- z wyposażenia, czy w zakresie inwestycji- przyjeżdżajcie i idźcie bezpośrednio do mnie”.
Słowa dotrzymał. Pomagał w każdej potrzebie aż do odejścia ze stanowiska w 1957r.
4. Do wybuchu nie doszło
Niewiele brakowało, by szkoła wyleciała w powietrze. W sierpniu 1953 złożono do piwnicy wagon koksu. Po pewnym czasie odczuliśmy tam zapach spalenizny i wzrost temperatury. „ Pomacaliśmy” z dyr. Sabasem koks. Im niżej tam był cieplejszy. Diagnoza i decyzja były natychmiastowe. Duża zawartość wapnia, po drodze złapał deszczu. Zachodzi proces egzotermiczny, jak przy gaszeniu wapnia palonego. Należy koks natychmiast usunąć.
Zmobilizowano całą załogę, węglarki. Utworzono długi żywy łańcuchom koksu aż na podwórze. Mężczyźni zmieniali się po nabraniu paru węglarek by nie ulec zatruciu. Robota szła sprawnie. Po wyniesieniu ponad połowy od spodu zaczął się przeświecać żar. Ktoś z zewnątrz powiadomił ochotniczą straż pożarną. Z miejsca chcieli zalewać żar wodą. Szkolna chemiczka z iście rejtanowskim prawie gestem ledwie temu zapobiegła. Groziło to przecież wybuchem. Odjechali, a wkrótce zjawiło się kilku „smutnych” panów z powiatowego UB. Zaczęli spowiadać dyrektora i mnie. Kto odbierał koks, kto kazał tu go zrzucać itp. Ludzie skupili się wokół nas, robota zamarła. Zdenerwowałem się i powiedziałem: „Panowie. Nie uciekliśmy, to chyba i nie uciekniemy. Aresztować zdążycie nas i jutro, a robotę już wstrzymaliście. Albo więc stawajcie do kolejki i pomóżcie, albo wracajcie i przyjedźcie jutro”. Popatrzyli spode łba, coś tam pomruczeli miedzy sobą i poszli.
Koks wynieśliśmy do ostatka. Do wybuchu nie doszło. A wieczorem wrócił z Warszawy komendant powiatowy straży pożarnej. Wpadł do nas. Podziękował, że nie dopuszczono do próby zalewania żaru wodą.
A śledztwa nie było.
5. Szopka z szopą
Potrzebne były na gwałt chlewki dla świń i drobiu pracowników gospodarstwa. Droga urzędowa- inwestycja- była długa (roczne wyprzedzenie zgłoszenia, rok budowania systemem zaleconym). Postanowiliśmy zrobić coś systemem gospodarczym- szopa około 4x16 m. szkielet z drągowiny obity dwustronnie cienką tarcicą V-VI klasy, w środku izolacja ze słomy, 4 drzwi i 4 okna. Zbudowano ją szybko i zasiedlono. A po pewnym czasie otrzymaliśmy z powiatu nakaz jej rozbiórki. Że budowa nielegalna, że przy takiej jej powierzchni wymagane są: zezwolenie na budowę, zatwierdzona dokumentacja, kosztorys. Co robić? Spytałem telefonicznie u autorów pisma, kto i gdzie może sporządzić taką dokumentację. Okazało się, że nie musi to być Białystok. Wystarczy autorstwa oleckiej placówki (jakiś taki półoficjalny zespół pracowników branży budowlanej). Znalazłem, poprosiłem o podanie na piśmie orientacyjnego kosztu takiego opracowania. Wyliczyli, około 8 tys. zł. Udałem się z tym ponownie do władz powiatowych. „Panowie, tyle kosztuje sama potrzebna dokumentacja. A nas, poza własna pracą pracowników gospodarstwa, kosztowało to niecałe 4 tys. zł. Pokazałem rachunki z leśnictwa za drągi i z PAGED-u za deski. A więc co- rozwalać szopę? Na przyszłość obiecujemy poprawę”.
Odzewu nie było. Sprawa „przyschła”.
Poprawy zresztą też nie było, ale zastąpiono ją unikiem. Wkrótce zaistniała pilna potrzeba dodatkowych pomieszczeń do odchowu knurów. Zbudowaliśmy kilka małych, prymitywnych, drewnianych i łatwo przesuwalnych budek. Każda na 6 sztuk, o powierzchni około 10 m2 . nie wymagały zezwolenia na budowę. Był zatem i wilk syty i koza cała. Badanie warunków środowiska w budkach i w nowo budowanej chlewni wykazały wyższość budek. Temperatura wnętrza zimą przy blisko 30 o mrozu, wilgotność powietrza i tzw. współczynnik ochładzania (szybkość oddawania ciepła przez ciało zwierząt mierzona katatermometrem) – były w nich korzystniejsze niż w chlewni. Prowizorki są zwykle najtrwalsze. Budynki te użytkowano aż do 1970 roku, kiedy to zbudowano już nową murowaną wychowalnię dla knurków.
Wspomnienia z okazji zjazdu wypadałoby zakończyć jakimś akcentem z pogranicza powagi i humoru. Rzecz dotyczyć będzie toczącego się obecnie sporu: czy, - a jeśli tak, to jak i w jakim zakresie uświadamiać młodzież szkół średnich odnośnie spraw seksualnych.
Obrazki z życia. W ramach zajęć praktycznych z hodowli w klasie maturalnej przerabiano temat „Stanówka owiec”. Jesteśmy na wycieczce w owczarni ZZD Siejnik. Pracownik wpuszcza maciorkę do kojca tryka i ten ją kryje. („Na nowy rok przybywa dnia na barani skok!”). I raptem cichy, zdziwiony i jak gdyby nawet zawiedziony głos uczennicy: „Tak szyyybko?”.
Opowiedziałem kiedyś o tym koledze po fachu z Technikum Rolniczego w Białymstoku -Dojlidach. I on miał podobny wypadek. Przeprowadzał pokaz krycia krowy. Buhaj skoczył, a u jednej z uczennic wyrwało się „ Ooooch.....!”.
Morał co do wspomnianego sporu: czy warto z uporem nadal chować głowę w piasek? Może lepiej jednak byłoby pomyśleć, jak zabezpieczać dawno już przecież wyważone drzwi, by nie skrzypiały i aby obrywając się czasem z zawiasów- nie wyrządzały komuś nieostrożnemu poważnej szkody.
Informacja pobrana z archiwalnej strony internetowej